Dzisiaj opiszę potencjalnie najniebezpieczniejsze zdarzenie w mojej karierze nurkowej.
Plan prosty, dawno nie nurkowaliśmy na „Marchwiance” więc rzucam do Oskara hasło, może dzwonek. Andrzej ma nas zawieźć łódką na drugą stronę dopiero o 11, więc bez pośpiechu wyjeżdżamy z Białego później niż zwykle. Na parkingu mamy sporo czasu, w oczekiwaniu na wypłyniecie rzucam do Oskara hasło „ciekawe co dziś się wydarzy”.
Tutaj małe wyjaśnienie. Od jakiegoś czasu zauważyłem, że gdy tylko wypływam z Andrzejem na drugą stronę, zawsze coś mi się złego przytrafia. Za każdym razem!
A to zgubię maskę, a to po nurkowaniu wpadnie mi płetwa do wody, a to zaleje mi gopro. Z tego powodu unikałem tych wypłynięć. Profilaktycznie tym razem aparat zostawiłem w domu.
Na powierzchni wszystko przebiega bez problemu, schodzimy w dół, bez pośpiechu. Na około 35 metrach gaśnie mi światło główne. Trudno, odpalam backup i schodząc w dół poprawiam wpięcie głowicy do karnistra. Światło główne naprawione. Na 53 metrach dopływamy do drzewa. Z dzisiejszej perspektywy wydaje mi się strasznie małe, pamiętałem je dużo większe. Schodzimy na dzwonek, pstrykam kilka zdjęć gopro. Kątem oka widzę dodatkowe światło, ktoś z łódki nas dogonił. Tradycyjnie jeszcze tylko chwilę sobie podzwoniłem i czas zmykać do góry. No i jak to w zwyczaju bywa, w najgorszym możliwym momencie słyszę puk i szum pompowanego powietrza. Nie wiem gdzie, nie wiem czy to u mnie czy u kogoś innego. Odruchowo wypinam suchy skafander. W tym momencie już czuję, że to ja startuję do góry i tracę pływalność. Łapię za inflator chcąc wypiąć wężyk, ale wiedząc, że jest to problematyczne, rezygnuję. W głowie przelatują straszne myśli „wyjebie mnie, to tak się kończy” i tego typu. Zaczynam machać płetwami w dół, z myślami żeby się czegoś na dole złapać, nie ma szans, pływalność jest już za duża. Postanawiam zakręcić zawór, w tym momencie czuję, że worek jest już tak mocno napompowany że utrudnia mi dostęp do zaworu. A przez głowę przelatują myśli, że za długo to będzie trwało.
Oczywiście ja już zapier…. w górę. Wracam do wypięcia wężyka, na szczęście poszło. Teraz szukam tego cholernego sznureczka w spłuczce. Tego którego nigdy nie używam. Znowu szczęście, znalazłem bardzo szybko. Jeszcze kątem oka na komputerze zauważyłem, że głębokość zaczyna spada. A ja zamiast poczuć ulgę, „jestem uratowany” …….. odlatuję.
Stres tak spotęgował narkozę, że zamiast się cieszyć, jestem chu.. wie gdzie. Trudno mi to wytłumaczyć. Nie to, że się bałem, nie to, że się cieszyłem. Odleciałem i nie wszystko pamiętam z następnych kilku minut. Taki półprzytomny, działam tam odruchowo. Na szczęście Oskar mnie tam dyscyplinuje i zaczynamy wypłycać.
Nie wiem co się stało z inflatorem, dlaczego worek zaczął się pompować. Serwisowałem go kilka nurkowań wstecz wymieniając wszystkie oringi. Na pewno, świadomie go nie wciskałem, istnieje szansa, że gdy dzwoniłem jakoś sam się wcisnął i podmarzł w pozycji otwartej.
Przeglądając dane z komputera, wyleciałem z 63 do 40 metrów. Trwało to około 1 minuty. Następnie wróciłem w około minutę na 56. W moim worku był bardzo krótki wąż karbowany, zdając sobie sprawę jak utrudnione jest wypinanie wężyka zasilającego worek, około pół roku temu wymieniłem karbowaną rurę na dłuższą. Jest lepiej, ale muszę jeszcze dokładniej się temu przyjrzeć czy nie wymienić na jeszcze dłuższą rurę. Gdybym tego nie zrobił wcześniej…… wyleciałbym na powierzchnię.
Dodaj komentarz